Szkolenie trwało dwa tygodnie. Chodziliśmy na wykłady, podnoszące nas na kolejne poziomy wtajemniczenia, były warsztaty, było nawet powtórzenie stanfordzkiego eksperymentu więziennego, prowadzone przez jakiegoś klona Philipa Zimbardo. W eksperymencie byłem strażnikiem i poczułem rosnącą niechęć i pogardę dla więźniów, nad którymi miałem zapanować. Jednocześnie ryzyko buntu wymuszało na mnie coraz lepszą współpracę z pozostałymi strażnikami.
Jedyny dyskomfort powodowała obserwacja pięknej hostessy, która w ten sam sposób jak do mnie, uśmiechała się do innych uczestników. Kiedy zauważyłem, jak uśmiecha się do więźnia, poczułem do niej szczerą niechęć. I moje myśli znowu pomknęły w kierunku Marty. Ale dominowało w nich poczucie krzywdy i żal do siebie, że jej nie zatrzymałem albo, że nie kazałem spierdalać. Chciałem do niej zadzwonić, ale wiedziałem, że podczas rozmowy zacznę ją przepraszać i w najlepszym wypadku będzie tak jak dawniej. Poza tym, że we mnie będzie ciągle rosła nieufność karmiona poczuciem niesprawiedliwości. Oczywiście ona też milczała.