Tagi
Zamykam oczy. Nie wiem jeszcze, co to będzie, nie wiem, co się stanie za chwilę w tym dziwnym świecie, który żyje własnym życiem pomiędzy powiekami o oczami. Bo przecież to, co widzę naprawdę tam się dzieje. Pewnie jakiś psycholog czy inny dziennikarz powiedziałby, że to mój mózg odreagowuje, że to on podsuwa te obrazy. Ale gdybym przejmował się opiniami specjalistów, byłbym teraz w szpitalu. A czy wyglądam jakbym był? Królestwo dla tego, kto nauczy mnie sikać do kaczki. Zamykam więc oczy i oglądam to, co jest pod powiekami.
Najpierw pojawia się jakaś falista powierzchnia w kolorze parkietu. Jest falista z góry w dół. Ludzie zjeżdżają z niej ślizgając się a później z krzykiem spadają w przepaść. Ale to nie jest prawdziwa przepaść. Łagodny łuk pozwala wylądować. Tę niby-skocznię porywają nagle wiry. Są szare. Wszystko jest szare i wszystko jest wirem. I z tego szarego wiru wyłania się pierwszy obraz. To widziana w dzieciństwie chmura, która wydymając policzki dmucha wiatrem w przerażony świat. Właściwie w przerażonego mnie. Rysunek, który widziałem w dzieciństwie miał być zabawny. Może pochodził z jakiejś bibliotecznej książki – jednej z tych, które moja siostra przynosiła w wielkiej ilości z miejsca, które miało się stać jej miejscem pracy… A może był ilustracją do pisanego grażdanką wierszyka w jakiejś sowieckiej gazecie. Czy kiedy widziałem ten obrazek znałem już cyrylicę? Czy wiedziałem już, co myśleć o Breżniewie? Czy wiedziałem, że te myśli przeniosę później na Putina? A może gazeta była niemiecka i pochodziła z darów, które miejscowy proboszcz dzięki swojej rodzinie zdobywał w Bundesrepublik Deutschland, która była synonimem znienawidzonego dobrobytu? To nasze polskie gderanie może stąd się właśnie wzięło, że nienawidziliśmy tych, którym wszystko wychodziło najlepiej na świecie? Bo z jednej strony było nieprzyzwoite bogactwo i Beckenbauer a z drugiej – Klos z Gustlikiem i Buncolem… No właśnie – nie Bońkiem i Smolarkiem ale Buncolem Andrzejem, który postanowił robić karierę w Bundeslidze z niemieckim paszportem… Volksdojczyzm od zawsze łączył się z Volkswagenizmem. Tak się nam wydawało. Czysty był Gustlik, a o Wilimowskim nie pamiętał nikt. I nawet dowcipy o dziadku bohaterze z AK, który walczył w Afryce, bo AK nagle okazywał się być skrótem od Afrikakorps niczego nie zmieniały.
Nie wiem więc czy ta chmura dmuchająca wiatrem była niemiecka, rosyjska czy rodzima. Urodziłem się tutaj. Ja naradziusia tut. Tak, co złego jest w przedwojenno-białoruskim myśleniu o tutejszości? Czy potrzebuję większej grupy, żeby się określić? Czy muszę się identyfikować? Czy muszę być kibicem, żołnierzem, wyznawcą religii, patriotą? Jestem sobą. Jestem stąd.
Ale teraz zamykam oczy. Wiry tylko przez chwilę przypominają dmuchającą chmurę z wydętymi policzkami. Przez chwilę nabierają barw van Gogha, kręcą się, wiją i nagle stają się sierścią kozicy. Tej kozicy, którą miałem wśród innych plastykowych zwierzątek, którymi wolałem się bawić bardziej niż żołnierzykami. Może dlatego, że w zabawach zwierzątkami uczestniczyła moja siostra. Nigdy jej tego nie powiem. Zwierząt było całkiem sporo. Były wielbłądy, bizony (albo żubry), krokodyle, niedźwiedzie różnej maści, krowy, słonie, hipopotamy, konie… Była też kozica. Odkąd sięgam pamięcią, miała ułamany jeden róg a pomiędzy rowkami w plastyku, udającymi sierść znajdowały się ciemnoszare pręgi brudu, układające się w wiry. Wiry, które teraz układały się w coś dziwnego i coraz bardziej przerażającego.