Cienie zaczęły ginąć stopniowo. Stopniowość była w tym przypadku trudno mierzalna. A właściwie niemierzalna, bo zabrakło ludzi, którzy wątpliwą mierzalność mogliby wdrożyć. Ludzie zresztą braku cieni nie zauważyli. Nie zwrócili więc uwagi na to, że skwar pod kasztanowcami jest teraz tak samo dokuczliwy jak na rozgrzanym dachu szopy wujka Stefana. A jeżeli zwrócili, uznali to i tak za efekt działalności szrotówka kasztanowcowiaczka, tzn. „tego robala”. Poza tym mogli coś powiedzieć o efekcie cieplarnianym albo o tym, że podobny upał to w trzydziestym dziewiątym…
Później cienie zaczęli tracić ludzie. I poczuli się bez nich lżej. Bo całe życie bali się własnego cienia. Teraz źródło ich strachu kończyło żywot. Rozżalone mogłyby być dzieci, które bawiły się tworzeniem przy pomocy własnych kończyn różnych widmowatych stworów – zajęcy, wilków, słoni i olbrzymich lewniwców. Ale dzieci dopiero uczyły się tworzyć te zwierzęta, wiec brakiem cieni nie przejęły się zbytnio..
I kto wie, jak potoczyłaby się ta historia, gdyby nie Justynka. Wychowana na literaturze – nie trzeba dodawać jakiej, bo już sam fakt wychowania na literaturze jest zaskakujący i unikalny – darzyła wielkim sentymentem drzewa, pod którymi w dzieciństwie omijało ją słońce. Kontakt z literaturą nauczył Justynkę wrażliwości, ale oduczył wiary we własne siły. Bo przecież czy ktoś mógłby napisać coś takiego jak Wilde? Justynka żyła więc w przekonaniu o tym, że ludzie którzy żyli przed nią byli mądrzejsi a ci, którzy żyją teraz są więksi od niej. Doszła więc do przekonania, że sama nie da rady rozwiązać zagadki znikających cieni. Pobiegła więc do swoich przyjaciół. Ale oni popukali się tylko w czoło
– Znikające cienie? – Niektórzy ograniczyli swoją dezaprobatę do zadania pytania z bardzo znaczącą intonacją.
– Nie pij już tego świństwa. – Inni starali się potraktować to, co mówiła Justynka jak dobry żart.
– Słyszałaś, żeby coś w telewizji o tym mówili? – Tak rozmawiali z nią ci najbardziej poważni. – O powodziach się mówi, o upałach i nowych cyckach gwiazd. Ale o znikających cieniach nie mówi nikt. To znaczy, że tego nie ma.
I Justynka uwierzyła tym wszystkim głosom. Bo skoro tak mówią najbliżsi to znaczy, że coś w tym jest. Ale tego samego dnia, w którym już miała zapomnieć o znikających cieniach, bo o wstydliwych historiach w pewnym wieku człowiek stara się zapomnieć, tego dnia właśnie dostrzegła, że jeden z jej przyjaciół nie ma cienia. I razem z cieniem stracił chyba resztki poczucia humoru.
Wiedziała, że nie może czekać. Bez wahania postanowiła odszukać któregoś z legendarnych mistrzów cienia. Najbliżej mieszkał Ruiz. Oczywiście fakt, że mieszkał najbliżej nie oznaczał, że łatwo do niego dotrzeć. Justynka musiała przedzierać się przez dzikie chaszcze pełne jadowitych węży i polujących na nie mangust. Po tygodniu udało się jej dotrzeć do siedziby mistrza. Ruiz był Meksykaninem i mieszkał w opuszczonej osadzie z białym misyjnym kościółkiem. Justynka obdarta, brudna i zmęczona odnalazła go obok kościółku właśnie. Pociągał za sznur, dzwoniąc i krzycząc. Kiedy stanęła przed obliczem mistrza i opowiedziała mu o swoim odkryciu ten przyjrzał się jej z niesmakiem i wymamrotał nie przestając rzuć tytoniu – Cienia się nie szuka, to cień znajduje ciebie.
– Ale mistrzu… – jęknęła Justynka nie wierząc, że Ruiz udzielił jej tak bzdurnej odpowiedzi.
– Wspominamy tylko te cienie, których nie było – mruknął Ruiz
– Chyba cię pojebało miszczuniu – wyrzuciła z siebie Justynka i ponownie wskoczyła w chaszcze.
Kolejny tydzień Justynka przedzierała się przez dzikie tereny, na których tym razem czaiły się stada przedstawicieli jakiejś krwiożerczej mutacji pingwina cesarskiego i już nic
poza nimi, bo pingwiny zeżarły wszystko. Justynka musiała więc wyzwolić z siebie pokłady odwagi i siły fizycznej, z których istnienia zupełnie nie zdawała sobie sprawy. Po tygodniu walki z pingwinami dotarła do siedziby mistrza Shoto. Shoto mieszkał na szczycie góry w pagodzie. Widząc Justynkę, uśmiechnął się do niej życzliwie i poczęstował ją zieloną herbatą. Kiedy Justynka skończyła ją żuć, opowiedziała swoją historię, pokiwał głową ze zrozumieniem i powiedział – Musisz sporo ćwiczyć, żeby osiągnąć słabość.
– Jak to słabość, zdziwiła się Justynka? Po co?
– Żeby osiągnąć zwycięstwo – powiedział Shoto, nie zmieniając nawet na chwilę wyrazu twarzy.
– Mistrzu Shoto, z pewnością jesteś mądrym człowiekiem, jednakowoż teraz pierdolisz głupoty. – Po tej wyrazistej wypowiedzi zapadło milczenie, w którym było słychać tylko mlaskanie Justynki, wydłubującej sobie z zębów susz herbaty. Po kilku minutach Shoto pogłaskał się po siwych włosach, jakby chciał nimi zakryć prześwitującą łysinę.
– Masz rację – powiedział w końcu. – Czy chciałabyś uprawiać ze mną miłość francuską? – Zapytał znienacka.
– Słucham? – Justynka nie skrywała zaskoczenia.
– No nic. Musiałem spróbować – powiedział mistrz Shoto – Na mnie już czas. – dodał i odszedł, garbiąc się.
Justynce nie pozostało nic innego jak wrócić do miasta i na własną rękę rozwiązać problem. Wsiadła więc w autobus i wróciła. Nie myślała już o tym, że nie ma szans. Po prostu szukała rozwiązania. Zaczęła biegać całymi dniami, starając się zauważyć moment znikania cienia. Uczyła się obserwować w biegu cienie i ich brak. Początkowo jej uwagę przykuwały cienie drzew. Ale tylko wtedy, kiedy ich koronami kołysał wiatr niewyczuwalny na dole, przy ziemi. Bo wtedy wszystko poza cieniem drzewa tkwiło w bezruchu. Po kilku dniach nauczyła się na podstawie ruchów cienia rozróżniać kierunek wiatru i gatunek drzewa.
Po tygodniu ciągłego biegania udało się jej dostrzec końcowy etap znikania cienia. Cień nie znikał sam. Ktoś go ciągnął za sobą. A sam cień za sobą ciągnął coś jeszcze. Coś, co wyrwał właśnie z człowieka, który niczego nie widząc pił kawę w kawiarence. Justynka rzuciła się w pościg, ale zastąpił jej drogę korowód tańczących ludzi, przebranych za rosomaki. Zanim się uwolniła z ich objęć nie było śladu cienia ani złodzieja cienia, ani tej dziwnej przezroczystej poświaty, ciągnącej się za cieniem.
Pobiegła więc do domu, założyła buty na wysokim obcasie i rękawice bokserskie. Dzięki butom widziała lepiej a przy pomocy rękawic chciała lepiej, groźniej wyglądać. Po kolejnym tygodniu udało się jej znowu dostrzec scenę kradzieży cienia. Rzuciła się więc w pościg odpychając kolejnych przebierańców. W tym jednak momencie w szczelinę pomiędzy płyty chodnika wsunął się jej wysoki obcas buta. Nie tracąc czasu na wyszarpywanie buta, wyszarpnęła z niego stopę i pobiegła za łowcą cienia.
Złodziej tymczasem zaciągnął ukradziony cień do miejskiej biblioteki. Justynka wbiegła za nim do pomieszczenia, znajdującego się na parterze. Znajdowało się tam wiele cieni, zamkniętych w słoikach. Obok na stercie leżały ruszające się jeszcze dusze. Justynka zrozumiała, czym były te plazmowate twory przyczepione do cienia. Zrozumiała też, że łowca z cieni robi przecier na zimę. A dusze wyrzuca. Nie tracąc czasu na przedstawiane się ani szukanie karty bibliotecznej, rzuciła się na niego i po krótkiej walce pokonała, uwalniając żyjące jeszcze cienie.
Kiedy wyszła z budynku, zauważyła ze strachem, że sama tez nie ma cienia. Ale po chwili zorientowała się, że to wynika wyłącznie z faktu, że sama świeci jaśniej niż słońce.